Aktywista miejski nigdy nie powie ci, że zwalcza kierowców. Na podobnej zasadzie jak prawicowi politycy zwalczają “ideologię LGBT”, aktywista zwalcza samochody. Nie ludzi.
Tylko że za każdym samochodem stoi jego kierowca-właściciel. I to właśnie on – kierowca – jest faktycznym celem ataku.
Dlatego też w całym tym poście mówię o zwalczaniu kierowców. Bo to ich faktycznie chcą zwalczać aktywiści. Nazywam więc tutaj rzeczy po imieniu – wojna z kierowcami, nie z autami.
Lewica zaś to część sceny politycznej która ma tu najwięcej za uszami, więc pozwól że korzystając z okazji jej tu zasłużenie dokopię. Bo to oni rozpoczęli tą wojnę z kierowcami.
Udając przyjaciela szarego człowieka, lewica zajmuje się czymś kompletnie innym – walką ze zmianami klimatu, sprawami światopoglądowymi, niszowymi mniejszościami oraz właśnie zwalczaniem kierowców.
Czyli tak naprawdę zwalczaniem własnego elektoratu, zwykłego pracującego człowieka. Bo dziś to szara masa ludzi pracy to większość jeżdżacych autami, nie bogacze.
Skąd to wiem? Sprawdzając przeciętny wiek i cenę zakupu auta na polskich drogach. Milionerzy tymi szesnastoletnimi autami nie jeżdżą.
O szarym człowieku lewica przypomina sobie tylko przed wyborami. Wtedy nagle zaczynają mówić o mieszkaniach, godnej płacy itp. Przez resztę czasu bardziej martwi ich los zwierząt niż ludzi.
Niestety polska lewica to twór wrogi zwykłemu człowiekowi, gotowy tego człowieka wepchnąć w biedę dla realizacji celów ideologicznych i klimatycznych. Masz auto – jesteś kułakiem i trzeba cię rozkułaczyć.
Albo raczej zneutralizować cię klimatycznie.
Holenderski raj aktywistów
Jaki kraj jest nam pokazywany jako model do którego z poświęceniem jakości życia powinniśmy dążyć?
Oczywiście Holandia. To tam pielgrzymują nasi aktywiści. To z tamtąd płynie mądrość którą potem powtarzają i na siłę nam tu wciskają.
Holandia to kraj w którym kierowca od dziesięcioleci traktowany jest niczym najgorszy szkodnik, morderca. Żeby to szybko zrozumieć, wystarczy zerknąć na ten bardzo fajny zbiór holenderskich antysamochodowych plakatów.
Holandia to kraj gdzie wszyscy jeżdżą na rowerze, gdzie masowo likwiduje się miejsca parkingowe, gdzie zwęża się drogi, robi wszystko żeby nie dało się jeździć samochodem.
Załóżmy więc że Holandia to ideał.
Zastanówmy się teraz, o ile w Polsce jest “gorzej” niż w tym holenderskim raju na ziemi.
Jak to zmierzyć? Łatwo – ilością samochodów na 1000 mieszkańców. To ogólnodostępna informacja.
Aktywiści miejscy mówią nam jasno: im mniej dróg i samochodów, tym lepsza jakość życia dla wszystkich. Samochody i kierowcy są przyczyną wszelkiego zła więc ich eliminacja to najważniejszy krok w kierunku poprawy jakości życia w miastach.
Znikną samochody – znikną problemy.
No więc jak wypada porównanie turboekologicznej Holandii z Polską? Ciekawie:
Mamy o 25% wiecej samochodów na 1000 mieszkańców niż Holendrzy. Tylko 25%.
Co to oznacza? Że dziesięciolecia tępienia kierowców jak zarazy przyniosły w Holandii tyle, że jest tam o 25% mniejsze nasycenie autami niż w Polsce.
A Polska to kraj gdzie państwo kierowców zostawia raczej w spokoju. Zadowala się ono łupieniem ich w podatkach i na stacjach, ale ich nie tępi ani nie zwalcza.
Tyle zyskali Holendrzy po tych wszystkich latach szykan i prześladowań. Są o 25% lepsi od kraju, który nie robi nic by zmniejszyć ilość aut.
Czemu to takie ważne? Bo pokazuje to, jak daremny jest cały ten wysiłek. Pokazuje to, że wojna z kierowcami nie ma sensu. Że przynosi ona marne efekty.
Samochody są tak fantastycznym środkiem transportu, że nawet holenderskie kłody pod nogi nie są w stanie zniechęcić kierowców.
Wojna ta nie przynosi jakichś rewelacyjnych rezultatów nawet gdy zaangażowane jest w nią państwo. Nawet jeśli kierowców gnębi się systemowo przez dziesięciolecia.
Nawet jeśli – jak w Holandii – istnieją realne alternatywy dla samochodów oraz najlepsza na świecie rowerowa infrastruktura której wybudowania domagają się miejscy aktywiści.
Efekty i tak są bardzo średnie – marne 25% różnicy. Ciekawe jak by im się żyło gdyby ten cały hajs i wysiłek wpakowali w parkingi i drogi.
Coś mi mówi, że wcale nie gorzej.
Jakie z tego wnioski dla nas, Polaków?
Takie, że jeśli będziemy zwalczać kierowców równie zaciekle co Holendrzy, to za jakieś 20-30 lat (tyle mniej więcej zajęła holenderska rewolucja) będziemy mieć o 25% mniej aut, niż ci co nie zrobią w tym kierunku nic.
Trzeba się zastanowić czy zmniejszenie liczby aut jest naprawdę aż tak ważne. Jesteśmy w przededniu autonomicznej rewolucji która uczyni sharing wygodnym i zmniejszy ilość potrzebnych aut bez drakońskich interwencji państwa.
Żeby osiągnąć to co w Holandii, nasze państwo musiałoby wydać wojnę 22 milionowej rzeszy kierowców w naszym kraju i utrzymać nacisk przez całe dekady.
Musielibyśmy też całkowicie przebudować miasta, które mają kompletnie inne warunki niż np. Amsterdam.
Musielibyśmy masowo likwidować miejsca parkingowe i zwężać ulice licząc na to, że nasz system transportowy zamiast się zawalić stanie się dzięki temu bardziej drożny.
A transport publiczny? Cóż, kto jeździł PKP ten się w cyrku nie śmieje.
Czy w Polsce to w ogóle ma szanse przejść?
Wątpię. Teoretycznie możliwe jest, że wojna taka potrwałaby najwyżej 4 lata, jedną kadencję Sejmu. Potem jej autorzy pożegnają się z Sejmem na zawsze a ich następcy wygrają wybory na obietnicy zakończenia tego szaleństwa.
Nie da się politycznie przetrwać walcząć z konstytucyjną większością wyborców.
Zwykli Polacy po prostu chcą jeździć autami, marzą o autach. To czasem jedyny luksus na jaki stać szarego człowieka.
Skrajnym draństwem jest mu to zabierać i wpychać go siłą na rower czy do zatłoczonego autobusu „bo tak robią w Holandii”.
Nasza mainstreamowa klasa polityczna zdaje sobie z tego świetnie sprawę. Dowody? Przepisy ruchu drogowego.
Wprowadza się surowsze przepisy potem albo się ich nie egzekwuje, albo się je łagodzi. Na przykład wyższą ilość puktów karnych natychmiast złagodzono możliwością skasowania ich na specjalnych kursach w Wordach.
Przepisy dotyczące parkowania są w Polsce w zasadzie martwe. Egzekwowanie parkowania to idealna recepta na przegrane wybory samorządowe.
Ci których mało co obchodziło, zapłaciwszy parę mandatów w końcu znajdą godzinkę w niedzielne popołudnie. Pójdą i wrzucą kartę żeby pokazać co o tym myślą. Dla ponoszących polityczną odpowiedzialność to natychmiastowy wyjazd od żłoba.
Można więc przyjąć, że do wojny z kierowcami w Polsce są gotowi ekolodzy, lewica i aktywiści. To oni będą ją prowadzić. Reszta da kierowcom względny spokój.
Reszta politycznej sceny może najwyżej puszczać do aktywistów oczko jak prezydent Trzaskowski do ekologów, ale na oczku się skończy.
Można więc przyjąć, że wojna z kierowcami o podobnej skali co w Holandii jest w Polsce nie do przeprowadzenia.
Lewica i aktywiści mają góra 10% głosów.
Mogą oni i na pewno będą osiągali jakieś lokalne sukcesy w utrudnianiu kierowcom życia, ale pełna “klimatyczna neutralizacja” jest poza ich zasięgiem.
Ich standardowy sposób działania – fałszowanie konsultacji społecznych – działa tylko na szczeblu lokalnym. Wyżej nie mają już dość głosów ani ludzi.
Tym bardziej istotne jest by nie olewać wyborów lokalnych – bo to właśnie dzięki temu grupki ze śladowym poparciem zdolne są uzyskiwać nieproporcjonalnie duży wpływ na naszą rzeczywistość.
Zielona Unia kontra kierowcy
Zupełnie innym problemem są rządzący Unią Europejską zieloni – na to my Polacy nie mamy wielkiego wpływu. Zostajemy przegłosowani przez starą Europę.
Unia bez wątpienia będzie nadal dokręcać kierowcom śrubę. W przeciwieństwie do głośnych aktywistów, Unia ma realną władzę i z niej korzysta. To ona jest głównym graczem w wojnie z kierowcami.
Tylko jak długo w demokracji daje radę rządzić jedna opcja? I to jeszcze forsując coraz to bardziej niepopularne i niezrozumiałe dla wyborców pomysły typu „Fit for 55” (zrób sobie przysługę i poczytaj, język polski)?
Jest możliwe że pewnego razu zieloni poprzegrywają wybory w swoich krajach co pozwoli poluzować wrogą kierowcom unijną politykę.
Na polu Unijnym wygląda to rzeczywiście groźnie, ale nie beznadziejnie.
Realne działania Unii wymierzone przeciwko kierowcom to kolejny argument za tym, że to co robią polscy aktywiście jest bezsensowne.
Nie mając wpływu na faktyczną politykę pogłebiają tylko podziały społeczne podczas gdy to Unia ma faktyczne możliwości zwalczania kierowców.
Zamiast zwalić winę na Unię i spokojnie czekać, aktywiści dalej prowadzą ideologiczną walkę która szkodzi ich sprawie. Bo to od nich kierowcy dowiadują się, że są celem. To dzięki aktywistom kierowcy zyskują świadomość tego, co się dzieje.
To dzięki aktywistom powstał na przykład ten post.
Moim zdaniem w Polsce nacisk na kierowców będzie rósł poprzez podnoszenie opłat parkingowych i tworzenie stref czystego transportu. Te mechanizmy – umożliwiające pobieranie opłat za wjazd do miast mogą stać się sposobem na bezinwestycyjne radzenie sobie z korkami.
Aktywiści nie osiągną w Polsce swych celów, ale też i nie znikną. Będą po prostu dodatkowym problemem kierowców, jak ceny paliwa, korki i mnożące się jak króliki opłaty.
Ich wojna z kierowcami będzie trwać, choć w Polsce jest ona kompletnie pozbawiona sensu.